Słaby pożytek z parad wojskowych

Nie wiem, czy polskie wojsko nadaje się tylko na defiladę. Wiem, że defilady wojskowe mi się średnio podobają i wolałbym, by Polska chwaliła się przed swymi obywatelami i innymi państwami czym innym niż armią.

Oczywiście, parady mają swoje walory widowiskowe, odciążają rodziców od ciągłego wyszukiwania zajęć dla ich młodego potomstwa, a nawet podnoszą morale społeczne. Pożytek czerpią z nich też, a może głównie, politycy, aby przedstawić się narodowi jako stróże jego bezpieczeństwa, a wojsku jako niekwestionowani naczelnicy.

W porządku, z paradami w tym sensie nie walczę. Prezydent Duda tym razem powiedział niezłe przemówienie, a jeszcze lepsze było kazanie biskupa polowego Guzdka.

Ale to jednak za mało, by opiewać siłę orkiestr wojskowych. Kto dziś urządza parady wojskowe z okazji świąt narodowych? Niemcy nie urządzają i słusznie, bo niemieckie parady wojskowe nie budzą poza Niemcami dobrych skojarzeń.

Urządzają Rosjanie, którym to zresztą nie zawsze wychodzi, bo sprzęt się psuje. Urządzają Francuzi i Amerykanie, bo kierują się podobnym imperialnym odruchem – w przypadku Francji jego wspomnieniem – ale im przynajmniej wychodzi. Nie słyszałem o paradach w Skandynawii, a parady brytyjskie są zwykle powiązane z monarchią, co jest łatwiej strawne.

Za to ujmuje mnie, ilekroć dawni śmiertelni wrogowie, żołnierze walczących ze sobą armii wojen światowych, spotykają się po wielu latach, by wspólnie wspominać chwile grozy i chwały oraz wysłać do młodych sygnał, że pokój jest dobry.

Polska urządzała parady przed wojną i w PRL. Parady przedwojenne nie uratowały Polski przed tragedią przegranej militarnie i politycznie wojny. Parady w PRL kopiowały sowieckie kompleksy wyższości i niższości – od lat 60./70. Moskwa miała światu do zaproponowania jedynie dyplomację kanonierek – ale za Gierka i Jaruzelskiego podlewano je sosem patriotycznym na wzór parad przedwojennych. To gen. Jaruzelski zezwolił na tradycyjne wojskowe rogatywki.

Nie jestem ideologicznym pacyfistą. Wiem, że czasem wojny nie da się uniknąć i trzeba być na to przygotowanym. Kiedy pan Corbyn, pretendent do funkcji lidera Partii Pracy, oznajmia dzisiaj, że należy złomować brytyjskie okręty atomowe, to mnie natychmiast przypominają mi się marsze antyatomowe w Europie zachodniej lat 70. i 80. Protestowano przeciwko rakietom amerykańskim, o sowieckich, rozlokowanych za miedzą, mowy nie było. To na tym polega zjawisko „użytecznych idiotów”.

Lubimy powtarzać rzymską sentencję si vis pacem, para belllum, lecz powstała ona w całkiem innej epoce. Dziś o pokój należy zabiegać metodami miękkimi, ekonomicznymi, dyplomatycznymi, kulturowymi.

Walka o powszechny dostęp ludzi do wody, do leków i lekarzy, do taniego kredytu dla przedsiębiorców; rozwiązywanie zatargów przy stole negocjacji, rozszerzanie zakresu informacji publicznej i przejrzystości ekip rządzących – to wszystko może być pożyteczne bardziej od parad wojskowych, ale nie jest gwarancją, że do wojny nie dojdzie. Doszło na Ukrainie, na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej i równikowej. Ale nikt nam nie obiecywał świata wolnego od wojny i agresji, nawet politycy.