Ksiądz i zbrodnia wołyńska

Nie mam z tą sprawą żadnych związków osobistych. Księdza Isakowicza-Zaleskiego znam i cenię za jego postawę w czasach przed 1989r., za stworzony przez niego zakład opieki nad niepełnosprawnymi w Radwanowicach, za krzewienie sprawy ormiańskiej. A tu nagle wybucha sprawa wołyńska. Ks. Zaleski ściąga na siebie ostrą i bezprecedensową krytykę zwierzchnika polskich unitów.

Nie ma sensu wnikać, czemu ks. Zaleski po lustracji Kościoła, przypominaniu o tureckich zbrodniach na Ormianach, zajął się teraz rzezią polskich osadników na Wołyniu urządzoną przez siły ukraińskie próbujące w zamęcie wojny Hitlera z Stalinem wyrąbać miejsce na jakąś formę państwa ukraińskiego.
Zresztą sam ks. Zaleski wyjaśnia, że ma w sprawie wołyńskiej motyw osobisty – rzeź dotknęła rodzinnej wioski ojca przyszłego kapłana.

A na dodatek w ocenie księdza polskie władze nie robią nic, by zachować w pamięci społecznej tamten dramat. Wołyń – pamięć o Wołyniu – w tym ujęciu staje się jakby ofiarą złożoną na ołtarzu obecnych stosunków polsko-ukraińskich. W imię coraz lepszej współpracy Polska milczy lub mówi półgębkiem o tragedii wołyńskiej.

Ta ocena wydaje mi się mocno niewyważona. Nikt w Polsce po 1989 r. nie utrudnia badań na ten temat i publikacji wszelkiego rodzaju, od wspomnień i świadectw po opracowania historyczne. Nikt nie przeszkadza rozwijaniu w tym kierunku działalności wołyńskich i kresowych środowisk. Owszem, wstrzymano budowę pomnika ku pamięci ofiar wołyńskich, ale okazało się, że jeden z jego elementów nie ma z tragedią nic wspólnego, byłoby to więc historyczne fałszerstwo.    

Istota sprawy nie jest więc historyczna, lecz polityczna i władyka Martyniak słusznie zwraca uwagę, że istnieje taki aspekt sprawy. Nie podoba mi się, że duchowny wzywa do usunięcia z Kościoła innego duchownego i to innego obrządku (władyka zaprzecza, że coś takiego sugerował), ale ta przesadna ostrość reakcji jest dla mnie jakoś zrozumiała. Kiedy ksiądz włącza się tak mocno i jednoznacznie w spór mający także wymiar bieżący i bieżące skutki polityczne, bierze na siebie odpowiedzialność nie tylko moralną, lecz także polityczną. Staje się aktywistą świeckim, uczestnikiem sporu, wspierającym jedną jego stronę. Nie tak rozumiemy dzisiaj powołanie kapłańskie. Kapłan aktywista polityczno-narodowy dzieli, a nie łączy.

Ciekawe w tym kontekście odpowiedzialności i pewnej dalekosiężnej wyobraźni jest zachowanie prof. Jacka Woźniakowskiego, wieloletniego szefa krakowskiego wydawnictwa Znak. Jeszcze w głębokim PRL odmówił on publikacji wspomnień pewnego oficera AK z drastycznymi opisami mordów na Polakach na Wołyniu ( o czym wspomina w wydanej świeżo autobiografii, Ze wspomnień szczęściarza). Nie kryjmy: to okropna sytuacja dla wydawcy i dla autora, kiedy okazuje się, że są pewne wyższe względy,  by rzeczy nie publikować akurat w tym momencie. Nie ma tu dobrego wyjścia. A jednak Woźniakowski uznał, że katolickie wydawnictwo w Polsce nie powinno takiej książki wydawać.     

Co wydarzyło się na Wołyniu, było tak straszliwe, że oczywiście należy się temu pamięć, ofiarom – cześć, a nacjonalistom ukraińskim potępienie. Zrozumiałe jest także polskie oczekiwanie, by wolna Ukraina dostrzegła i uszanowała nasze uczucia i racje w tej sprawie. Jednak dziś polski interes  wymaga unikania konfliktu z państwem i narodem ukraińskim. A kapłan nie powinien do tego ręki przykładać, nawet jeśli ma powody rodzinne i obywatelskie. Przypomnijmy sobie wizytę Jana Pawła II w Ukrainie – z jaką delikatnością, ale i nadzieją na pojednanie mówił papież o stosunkach polsko-ukraińskich. Doprowadził do aktu pojednania obu Kościołow: rzymskiego i unickiego. Ustanowił pewien wzór, moim zdaniem nadal aktualny.