Jakiego prezydenta Polska potrzebuje?

Może żadnego, a jeśli już, to wybieranego jak przed wojną przez parlament, a nie w wyborach powszechnych. Zetknąłem się osobiście z pięcioma polskimi prezydentami. W Londynie z Raczyńskim, Sabbatem i Kaczorowskim, w kraju z Wałęsą i Kwaśniewskim. Nie czas tu na cenzurki. Powiem tylko, że najbardziej prezydenckim – w sensie prezencji i respektu, jaki wzbudzał – znalazłem Edwarda Raczyńskiego.

Być może podobnie prezydenccy byli przedwojenni Narutowicz czy Mościcki. To były czasy, kiedy prezydent występujący publicznie w rozpiętej koszuli był nie do pomyślenia. Bardziej jeszcze król niż najwyższy funkcjonariusz państwowy. To bezpowrotnie minęło. Nie żałuję, ale nie zachwycam się też luzakami grającymi na saksofonie lub przemawiającymi na rauszu. Takiego prezydenta państwu do niczego nie potrzeba, może popkulturze i tabloidom. No i planistom wyborczym walczącym o głosy młodzieży tam, gdzie prezydenta wybiera ogół.

Kiedy w 1990 r. zdecydowano się u nas na wybory powszechne prezydenta, miało to być kolejnym sygnałem, że kasujemy autokratyzm PRL i budujemy demokrację. Już wówczas zgłaszano zresztą wątpliwości w swobodnej debacie, czy naprawdę to dobry pomysł z tym silnym mandatem wyborczym szefa państwa, kiedy w istocie nie jest on szefem w takim sensie jak prezydent USA czy Francji. Może też po cichu liczono, że prezydentem zostanie Mazowiecki, a nie Wałęsa. Mazowiecki, gydby wygrał z Wałęsą, prawdopodobnie stworzyłby dobry precedens i wzór na przyszłość, jak godnie reprezentować majestat państwa polskiego.

Stało się inaczej. To prezydentura Wałęsy – do pewnego czasu przy współudziale braci Kaczyńskich – posiała złe ziarno, które dziś wydało na naszych oczach tak fatalne plony.

Jeśli Polsce potrzeba prezydenta, to godnego. Takiego komu nie podkłada się muzyczki pod orędzie, ani nie przydziela bliskiego współpracownika, który ma czelność oświadczyć, że nie mówił prawdy, a mimo to nie traci posady. Takiego, który nie zachowuje się, jakby Polska kończyła się na Pałacu Prezydenckim zamienionym w sztab polowy partii swego brata. 

Kiedy patrzę w takich chwilach na naszego prezydenta, zazdroszczę powojennym Niemcom. Ich prezydenci są bliżsi memu wyobrażeniu o tym, jakiego prezydenta potrzebuje Polska. Ale może kiedyś powstanie Europa federalna – choć na razie szanse na to maleją – i czas prezydentów, wszystkich prezydentów, minie.

XXXX

Helena – pozdrawiam, ręce całuję; Geograf, pielnia1 – dzięki za akcent rozsądku. Ogólnie: świat się zmienia, a z nim nagrody noblowskie. Sto lat temu nikt, włącznie z Alfredem Noblem, nie przypuszczał, że powstaną systemy totalitarne, oparte na łamaniu praw i swobód obywatelskich przez własne państwo i że walka z tymi reżimami jest de facto walką o pokój, bo takie państwa dyktatorskie, nie szanujące praw człowieka u siebie, nie będą też szanowały praw człowieka i narodów poza swymi granicami.