Dlaczego tak się nienawidzimy?

Wystarczy kilku demagogów, kontrola nad obiegiem informacji i aparatem represji, żeby wypuścić demony. Ale to nie oni te demony stworzyli, tylko ewolucja. Jesteśmy zwierzyną stadną, cała kultura polega na tym, by się z tej stadności wyzwolić, a upadek kultury – by do niej wrócić. Jesteśmy stadni, ale rozpadamy się na plemiona i klany, które o byle co gotowe są rzucić się sobie do gardeł. Niebiescy przeciw czarnym, czarni przeciw czerwonym i niebieskim, czerwoni przeciw czarnym i niebieskim. Postęp to kartka wyborcza zamiast kuli w łeb.

Nie brakuje mądrych analiz, jak się bronić przed powrotem do barbarzyństwa. Ale rzadko biorą one pod uwagę, w jakim konkretnie momencie się znaleźliśmy. Za Michaelem Ignatieffem powiedziałbym tak: duch czasu jest taki, że ludzie chcą mówić sami za siebie, a nie żeby mówiono za nich. Tam, gdzie nie mogą, trzeba się spodziewać jakiejś formy buntu.

I to nie byłoby niczym złym – a nawet przeciwnie, byłoby bardzo pożądane, by każdy mógł mówić za siebie – gdyby nie inne znaki naszych czasów. Przede wszystkim ten, że ta gotowość do mówienia nie oznacza wcale gotowości do słuchania, ani najmniejszego choćby zainteresowania tym, co mówią inni. Współczesne klany i plemiona są wspólnotami autystów przekonanych, że jeśli ktoś w ogóle może ich zrozumieć, to tylko członek tej samej grupy. Góruje przeświadczenie, że słuchanie obcych jest nic niewarte. A to oznacza, że umiera wiara w empatię, zdolność do przenikania przez skorupy naszych ja, naszych tożsamości narodowych i kulturowych. Stąd popularność teorii o „zderzeniu cywilizacji”.

Przed laty robiłem z Samuelem Huntingtonem wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”. Spytałem go poza nagraniem, czy ma jakichś przyjaciół muzułmanów, czy był kiedyś w meczecie. Lekko zaskoczony odpowiedział, że nie. No właśnie.

Ale nie chcę sobie ułatwiać zadania. Nie lubię nacjonalistów, nie imponują mi popisy nietolerancji (ale warto pamiętać, że kiedy rodziła się europejska idea tolerancji, dotyczyła najpierw tylko chrześcijan). Widzę jednak i słabości bliskiego mi liberalizmu. Na przykład tę, że bywa okropnie naiwny i podatny na abstrakcyjny uniwersalny humanizm, który kocha wszystkich ludzi, ale nienawidzi konkretnego człowieka. Jak pisał Wieszcz w „Zdaniach i uwagach”: „On kocha ludzi? Za cóż od ludzi ucieka? Bo on kocha w człowieku ludzkość, nie człowieka”.