Z Kościołem nikt nie wygra

Felietonista ,,Wprost” Ludwik Dorn twierdzi, że z Kościołem nikt nie wygra. Budujący jest ten nieco neoficki optymizm byłego polityka prawicy o żydowsko-lewicowych korzeniach. Ale teza Dorna jest fałszywa.

Po pierwsze dlatego, że nikt w Polsce AD 2010 nie walczy i nie zamierza walczyć z Kościołem, przynajmniej w politycznym głównym nurcie. Ostatnie hasła Palikota czy Napieralskiego nie są walką z Kościołem, tylko pożądanym wezwaniem do debaty nad miejscem Kościoła w naszej demokracji.

Po drugie dlatego, że Dorn działając w emocjach osoby nowo narodzonej religijnie, nie dostrzega największego dziś zagrożenia dla Kościoła, jakim jest sam Kościół, a konkretnie jego grzechy i błędy, odstraszające odeń część wiernych. Gdyby były polityk prawicy wziął pod uwagę sytuację Kościoła w tym kontekście, zapewne opadłyby go ożywcze intelektualnie i moralnie wątpliwości.

Powinien postudiować upadek Kościoła w kanadyjskiej prowincji Quebec, a w Europie upadek Kościoła w Irlandii po skandalach pedofilskich lub we Francji, gdzie takiego kryzysu nie było, a mimo to na 40 mln katolików w kraju nazywanym najstarszą córą Kościoła praktykuje dziś 2 mln, czyli 5 proc., a prawie połowa księży, ok. 600,  to czarni imigranci z Afryki. W XIX wieku Francja wysyłała misjonarzy na Czarny Ląd, dziś trend się odwrócił i bez czarnych klerowi grozi wymarcie.   

    
W świecie zachodnim, z nielicznymi wyjątkami, Kościół robi się niszowy. Nie dlatego, że jest prześladowany lub atakowany, lecz dlatego, że demokracja w Europie jest sprzężona z laicyzacją cywilizacyjnie. Prędzej czy później dechrystianizacja musi się pojawić. Nie jest tak w USA, lecz dlatego, że tam działa wolny rynek także w dziedzinie religii i wyznań, i muszą się one starać o przetrwanie, a to zmusza je do witalności.
 

W krajach, gdzie Kościół przez wieki dominował albo był wspierany przez państwo – czyli w Europie, bo w USA takie przywileje były i są nie do pomyślenia – nadejście liberalnej demokracji zawsze oznaczało osłabienie religii, bo ludzie zaczęli korzystać z prawa do wyboru i nic im za to nie groziło ze strony państwa.

W Polsce, z opóźnieniem, lecz w końcu i u nas też, ten proces zaczyna działać. W tym sensie nie ma się co dziwić, że Kościół odruchowo i mylnie uważa liberalizm za wroga gorszego niż komunizm, który, jeśli tylko nie atakował Kościoła fizycznie, raczej sprzyjał umacnianiu się religii wskutek swojej błędnej polityki przymusowej ateizacji.

Demokracja liberalna na wojnę z Kościołem nie pójdzie i iść nie chce. Zwłaszcza w naszej części Europy wyciągnęła wnioski z doświadczeń epoki państw ateistycznych.

Za to wnioski wyciągane przez Kościół i takich jak Dorn jego obrońców grożą, że to Kościół sam się będzie alienował w społeczeństwie wskutek swego triumfalizmu, niechęci do poważnej rozmowy o swej kondycji i właściwego sposobu funkcjonowania w demokracji. Liberałowi Kościół nie przeszkadza, jeśli działa w ramach prawa i kultury demokratycznej. Liberalizm widzi pozytywną rolę religii w życiu jednostek i wspólnoty obywatelskiej. Liberalizm nie jest wrogiem Kościoła.

Tak naprawdę pozycja Kościoła w demokracji liberalnej zależy od samego Kościoła, od jego polityki duszpasterskiej i komunikacyjnej, od jego stosunku do polityki demokratycznej i pluralizmu społecznego. Trafne wybory Kościoła w tych dziedzinach mogą osłabić antyreligijne skutki procesu demokratycznej laicyzacji, ale nie mogą go zatrzymać.