Wojtyła, Brzeziński, Tusk

Tylko trzem Polakom dane było mieć wpływ na politykę międzynarodową w drugiej połowie XX w. Właśnie odszedł drugi z nich. Żegnam prof. Brzezińskiego z powodów oczywistych. Ale też prywatnych. Przez pewien czas mieszkałem w Przemyślu, gdzie on przed wojną krótko mieszkał jako chłopiec. Wielokrotnie przechodziłem koło jego domu.

Myślałem wtedy, czy dożyjemy upadku Sowietów, nad czym solidnie pracował. Nie myślałem, że kiedyś sam się z nim spotkam, najpierw w Waszyngtonie na wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”, a potem wiele razy w odrodzonej rok po naszej rozmowie niepodległej Polsce. Gdyby Polska międzywojenna nie skończyła tak tragicznie, być może zrobiłby karierę w polskiej dyplomacji lub w służbie państwowej.

A tak zrobił ją w służbie mocarstwa amerykańskiego, nigdy nie zacierając swego polskiego pochodzenia. Na młodym korespondencie, jakim byłem podczas naszego pierwszego spotkania, wrażenie robiło, jak dobrze mówi po polsku i jak precyzyjnie odpowiada na pytania w obu językach. Do dziś większość polskich polityków mogłaby się od niego tej podstawowej dla polityka umiejętności. Na dodatek pisał jeszcze książki o polityce światowej, które służyły studentom politologii w wielu krajach.

Był dla mnie uosobieniem tego, co najlepsze w polskiej klasie inteligenckiej – z jej zaangażowaniem w sprawy publiczne i nieostentacyjnym patriotyzmem. W Stanach służył naturalnie interesom swej drugiej ojczyzny, nie zawsze z sukcesem, ale jego doktryna wschodnia służyła pośrednio interesom narodów pragnących wyzwolić się spod dominacji radzieckiej. Tu mu się powiodło lepiej niż w Iranie. Doczekał końca zimnej wojny i demontażu bloku sowieckiego. W Rosji sowieckiej uważano go za jastrzębia, fanatyka antykomunistycznego, gdy w rzeczywistości Brzeziński po prostu znał dobrze wroga i nie dawał się ogrywać, jak Trump i jego akolici.

Prawdopodobnie z tej wielkiej trójki największy okaże się dla przyszłych historyków Jan Paweł II, który tak długo kierował największą globalną instytucją, że słyszało o nim niejedno pokolenie na całym świecie. Pod tym względem może się z nim w dużym stopniu mierzyć trybun ludowy Lech Wałęsa. Brzeziński i Tusk to inna liga: polityczni profesjonaliści z dostępem do tych kilku tysięcy ludzi, którzy współkształtują przyszłość planety. Wojtyła i Wałęsa to liderzy, o których będą pamiętać nie tylko elity. W sumie, jak na pół wieku, całkiem nieźle.