Cienka warstwa pokomunistycznej demokracji

„Foreign Policy”, amerykańskie czasopismo popularyzujące politykę międzynarodową, ogłosiło, że „Polska nigdy nie była tak demokratyczna, jak na to wyglądało”.

Dzięki członkostwu w UE pokomunistyczne państwa naszej części Europy przywdziały demokratyczny kostium, pod którym ukryły się nieliberalne społeczeństwa. Prawda? Tak i nie. Po znanym piśmie można jednak oczekiwać czegoś więcej.

Bo co powiedzieć na przykład o Niemczech czy Francji? Jak głęboko są tam zakorzenione demokratyczne wartości, jeśli tak powszechny jest dziś niepokój, że we Francji wygra Marine Le Pen, a w Niemczech przegra Angela Merkel, a do parlamentu wejdą szeroką ławą deputowani z ramienia antyimigranckiej AfD? A w samych Stanach Zjednoczonych? Czyż zwycięstwo oligarchy o mentalności kołtuna jest tytułem do chwały największej demokracji świata zachodniego?

Powojenna wolna Francja miała znacznie więcej czasu na odrobienie szkód, jakie wyrządził jej kolaboracyjny reżim marszałka Petaina. Podobnie Niemcy, które dość szybko podźwignęły się z 12 lat hitleryzmu z walną pomocą pogromców III Rzeszy. Państwa Europy za murem berlińskim miały na podobne zadanie znacznie mniej czasu. Wolna zachodnia część Europy budowała swoje liberalne demokracje od 1945 r., zniewolona przez stalinizm nasza część kontynentu budowała je od przełomu lat 80/90, czyli miała na to znacznie mniej czasu.

Jeśli popatrzymy z tej perspektywy, to wysiłek Europy pokomunistycznej (łącznie z Rosją do czasu wojen czeczeńskich i autorytarnego resetu putinowskiego) jest widoczny. Oczywiście, że demokratyczna transformacja, włącznie z szokiem powrotu do gospodarki rynkowej, była odgórna i improwizowana, i nie zakorzeniła się tak głęboko, jak byśmy może sobie życzyli. Inaczej być zresztą nie mogło. Nikt przed nami nie wychodził z systemu „demokracji ludowej”, zaprogramowanego w Moskwie przez Lenina, Stalina i ich spadkobierców. To, że (z wyjątkiem Rumunii) nie doszło przy tym do wielkiego przelewu krwi i samosądów, jest kolejnym osiągnięciem wartym odnotowania.

Rozważania o tym, czy Europa pokomunistyczna nie została aby pochopnie, przedwcześnie i na kredyt przyjęta do UE, przypominają mi protesty części elity amerykańskiej przeciwko przyjęciu Polski i innych państw pokomunistycznych do NATO. Naturalnie dyskusja o tym ma sens, bo był to de facto akt polityczny, tak samo jak rozszerzenie UE na wschód i południe Europy. W obu wypadkach generalnie korzystny nie tylko dla naszej części Europy, ale i dla Zachodu.

Autorzy artykułu konkludują, że Unia Europejska powinna się przysłużyć obronie demokracji w Polsce i na Węgrzech. Mają na myśli konstytucyjną demokrację parlamentarną, którą potocznie nazywamy demokracją liberalną (praworządność ponad woluntaryzmem polityków, kompromis jako zasada polityki, solidaryzm społeczny, ochrona praw jednostki i mniejszości). Zachęcają do wspierania sił umiarkowanie konserwatywnych jako zapory dla antyliberalnych populistów. Generalnie można się zgodzić, tylko ten lekko protekcjonalny ton odrobinę przeszkadza.

Unia na pewno ma narzędzia (artykuł 7 traktatu lizbońskiego), by chronić zasady demokratyczne. Ale czy ma czas i wolę? Dlatego ciężar tego chwalebnego zadania spada ostatecznie na nas i tylko na nas. Demokracja, której sami jej obywatele nie są gotowi bronić, nie przetrwa. Albo zmutuje.