Nie chcieli Marksa, mają Kaczyńskiego

Prof. Jan Sowa, socjolog z UJ, w rozmowie z „GW” radzi, by podejść PiS od lewej strony. To jedyny jego zdaniem sposób na odsunięcie partii Kaczyńskiego od władzy.

Bo energii politycznej i poparcia społecznego dodaje dziś rządom PiS nie tyle bezradność centroprawicowej opozycji, choć też, ale „bieda i rozczarowanie rządami ekonomicznego liberalizmu”.

Sowa sugeruje, że właściwą drogą dla Polski po 1989 r. było stworzenie jakiegoś wariantu państwa opiekuńczego na wzór socjaldemokracji skandynawskich. Był przeciwko temu opór, bo ta droga kojarzyła się z marksizmem, a nowe środowiska polityczne wyłonione z Solidarności i opozycji demokratycznej odrzucały marksistowski „realny socjalizm”, w którym wzrastali ich liderzy.

Należę do pokolenia Solidarności i doskonale pamiętam, że to sami robotnicy wychowani w realnym socjalizmie „nie chcieli Marksa”. Zgadzam się jednak (bo też byłem tego świadkiem), że wielu z nich marzyło o samorządowo-pracowniczym modelu jugosłowiańskim.

Prawdą jest też, że ostatecznie postawiono na wolny rynek i demokrację liberalną.

Ne zgadzam się natomiast, że był to wybór fundamentalnie zły. Na „Jugosławię” Polski w latach 90. nie było najmniejszego sensu przerabiać. Nie zgadzam się też, że zapominano przy tym o „niższych klasach społecznych”, które teraz z rozczarowania Polską „neoliberalną” zagłosowały masowo na prawicowy populizm pisowski. Sam Sowa przyznaje, że Tusk i Rostowski, a przed nimi Miller, Belka, Pawlak, odchodzili od wolnorynkowego dogmatyzmu.

Tak czy inaczej prof. Sowa uważa, że PiS nie będzie w stanie zaspokoić oczekiwań swych uboższych wyborców. Symbolem nadciągającej porażki jest dla Sowy wicepremier Mateusz Morawiecki, który „powtarza zdarte liberalne formułki z lat 90.”.

Stanowisko prof. Sowy pozwala lepiej poznać myślenie dzisiejszej lewicy akademickiej. Z jego opisem sytuacji można się zgadzać lub nie, ale dobrze się nad nim zastanowić.

W warstwie lewicowej polityki praktycznej Sowa nie jest jednak w stanie zaproponować niewiele ponad dwa ogólniki. Że jest dla niej miejsce i że lewica powinna odbudować zaufanie do siebie wśród niższych warstw społecznych. Tak aby kiedyś odnalazły swą własną podmiotowość w działaniu wyłoniły własną reprezentację polityczną.

I tu jest pies pogrzebany. Pierwszy kłopot polega na tym, że na osiągnięcie tych celów trzeba wiele czasu, co w praktyce oznacza, że na razie od lewa PiS zajść się nie da. Tymczasem PiS, nie napotykając znaczącego oporu politycznego, będzie konsolidował władzę i umacniał swój centralistyczno-etatystyczny model państwa.

Dzięki temu będzie mógł dalej ograniczać prawa człowieka i swobody obywatelskie. Pole do działania będzie się kurczyło i dla opozycji parlamentarnej, i dla pozaparlamentarnej, od KOD (z którego Sowa podkpiwa w stylu PiS) do partii Razem.

Drugi kłopot polega na tym, że Sowa nie mówi, kto konkretnie i jak miałby na lewicy odbudowywać jej wiarygodność w elektoracie socjalnym? Nie mówi, bo wie, że kogoś takiego dzisiaj nie ma.

W obecnej sytuacji tylko jakiś rodzaj przymierza sił demokratycznych, zdolnego do wspólnego działania (w tym do wystawienia wspólnych list wyborczych), ma szansę odsunąć PiS od władzy, o ile następne wybory parlamentarne i prezydenckie będą wolne i uczciwe.

Czy mu się to uda i kiedy, to osobny temat, fundamentalnie ważny dla przyszłości Polski rozumianej szerzej niż pisowski projekt narodowo-prawicowej demokracji sterowanej przez PiS, wytworzone przez niego nowe elity władzy i pieniądza oraz Kościół.