Wspólnota Błękitnych Marszów

Nie wszyscy widzą w marszach KOD szybką ścieżkę powrotu do czasu sprzed rządów Prezesa Polski. Na przykład Karolina Wigura ostrzegła niedawno w „Gazecie Wyborczej” przed zbytnim marszowym entuzjazmem.

Tak, Błękitny Marsz opozycji i KOD był ważny, ale na dłuższą metę polityki na ulicach robić się nie da. Publicystka „Kultury Liberalnej” przytacza niechętne KOD-owskim manifestacjom słowa konserwatysty z Krakowa, prof. Łagowskiego, o „ukrainizacji” polityki polskiej.

Zgadzam się z przestrogami i nie zgadzam. Ależ oczywiście, że politykę robi się też na ulicach. Mistrzem w Europie są tu Francuzi, którzy wylegają na nie masowo, ilekroć dzieje się coś dla nich ważnego.

W Nowym Świecie pastor King poprowadził ćwierć miliona ludzi na Waszyngton w imię równych praw obywatelskich dla czarnoskórych. A więc politykę można, i to skutecznie, robić na ulicach, choć cena może być bardzo wysoka. King za zwycięstwo swego pokojowego ruchu obywatelskiego zapłacił własnym życiem.

To pewnie właśnie obawa o to, że podczas któregoś marszu zdarzy się nieszczęście i sytuacja wymknie się spod kontroli, powoduje, że niektórzy obserwatorzy KOD-owskich demonstracji, pokroju prof. Łagowskiego, który przecież nie sympatyzuje z obozem pisowskim, dystansują się od nich.

No dobrze, ale jak dotąd, dzięki Bogu, do zamieszek nie doszło. Za to tak zwany audyt, jaki PiS urządził w Sejmie kilka dni po Błękitnym Marszu, był propagandowym show obliczonym na zniszczenie PO jako wciąż groźnego rywala. To PO zorganizowała Błękitny Marsz, dowodząc, że pogłoski o jej śmierci są przedwczesne. To nie KOD okazał się reaktywny, co mu wytykają krytycy, tylko obecny obóz władzy.

A więc marsz odniósł jakiś skutek polityczny, zmusił PiS do przegrupowania i powrotu do mantry o Polsce w ruinie wymierzonej głównie w Platformę.

Pokojowe manifestacje jako nacisk na rządzących to oręż demokratyczny. PiS korzystał z nich regularnie i to pomogło mu wreszcie dojść do władzy. A więc i tu polityka uliczna okazała się skuteczna.

Kiedy rządzący uporczywie odmawiają rozmowy na poważnie ze sporą częścią społeczeństwa, którą reprezentuje KOD i opozycyjne partie parlamentarne i pozaparlamentarne, marsze są nieuniknione i stają się częścią polityki. Też bym wolał, by politykę robiono w parlamencie, a nie na ulicy, bo to zawsze niesie ryzyko rozlewu krwi i destabilizacji.

Ale to jest dziś niemożliwe. Marsze KOD są fragmentem wykluwania się w Polsce nowej wspólnoty obywatelskiej w obliczu zagrożenia rządami autorytarnymi. Trochę niezdarnego, pełnego znaków zapytania, co dalej, ale zadziwiająco żywotnego, niczym pisowskie marsze smoleńskie.

Poza ideą obrony demokracji tę nową wspólnotę obywatelską, wspólnotę Błękitnych Marszów, łączy także wkurzenie na to, jak jest traktowana przez rządzących i posłuszne im media. Ludzie PiS czuli się obrażani i pogardzani pod rządami PO, prawo do podobnych odczuć mają dziś zwolennicy opozycji.

I tak właśnie się czują. Słynna fraza o przemyśle pogardy pasuje jak ulał do wizerunku opozycji i KOD wytwarzanego obecnie przez machinę propagandową PiS. Póki ludzie tak się czują, nie przestaną pokładać nadziei w marszach w obronie demokracji i praworządności. I będą na nie chodzić.

Niech obecny rząd nie wierzy we własną propagandę. Błędne rozpoznanie nastrojów społecznych grozi mu kontynuacją błędnej polityki obliczonej na szerzenie nieufności do części równoprawnych obywateli. Żadne państwo demokratyczne na dłuższą metę tego nie zniesie.