Londyn, Warszawa, (nie)piękna sprawa

W Londynie trochę słońca, trochę deszczu. Po ulicach chodzą biali, czarni, Azjaci. Muzułmanie, chrześcijanie, buddyści, Sikhowie, Żydzi, wierzący i niewierzący.

Często z wpiętymi w klapę marynarek lub kurtek „poppies”, papierowymi makami – symbolami pamięci o poległych w wielkiej wojnie obywatelami Brytanii. 11 listopada 1918 r. wojna dobiegła końca.

My tego samego dnia obchodzimy nasze święto niepodległości. Ale jakże inaczej!

Tu, skąd piszę, w Londynie, ludzie oddają cześć poległym za ojczyznę ponad podziałami politycznymi, rasowymi i kulturowymi. Święto łączy, a nie dzieli. My cieszymy się, że nikogo nie pobili, nie było podpaleń i zniszczeń. Tam święto nie wywołuje obaw i lęków, jak przebiegnie, choć i w Anglii są rasiści. Lecz wciąż, dzięki Bogu, na marginesie.

Czytam list Polki z Wrocławia, której mąż jest Sikhem i od lat mieszka i pracuje w Polsce. Autorka pisze, że boją się z rodziną wyjść do miasta 11 listopada. Odwiedziła ich policja, ostrzegając, żeby raczej zostali w domu.

W jakim kraju my żyjemy? Jak Wrocław, miasto przesiedleńców i migrantów powojennych, mogło dać się sterroryzować ludziom siejącym strach i nienawiść? Jak mogło dojść do wizyty delegacji europejskiej skrajnej prawicy, wspieranej przez putinowską Rosję, w polskim parlamencie? Wstyd i hańba.