Francja wraca do Mali, czyli neokolonializm 2.0

Co właściwie oznacza konflikt w Mali – nie lokalnie, ale globalnie? Oto Francja broni państwa, które kiedyś było jej kolonią. Wysyła tysiące żołnierzy, by państwo się nie rozpadło pod ciosami islamistów. Jeszcze dziesięć lat temu lewica we Francji i Europie byłaby taką interwencją oburzona.

Dziś patronuje jej prezydent socjalista, a lewica nie protestuje przeciwko ,,neokolonializmowi”  Hollande’a.
Mało tego: interwencja w Mali ma poparcie w Europie, w tym w Polsce, i USA. O co tu chodzi? Lokalnie i globalnie chyba o to samo: czasy się zmieniają, stare slogany przestają opisywać rzeczywistość.

W świecie zachodnim, na prawicy i na lewicy, zagrożenie ze strony islamizmu jest traktowane śmiertelnie poważnie. Islamizm wojujący spędza sen z powiek politykom i służbom bezpieczeństwa. W tej sprawie mogą liczyć na poparcie większości swych społeczeństw.
Mało kto nazwie tu obecną wojnę w Mali wojną neokolonialną. Dawny ciemiężca i wyzyskiwacz wraca w chwale. Jak dotąd, nie słychać oskarżeń, że Francja dąży do odbudowy Afryki francuskiej.

Ale tych oskarżeń nie słychać też na razie ze strony Afrykanów. Bo nie tylko świat zachodni obawia się islamizmu. Państwa powstałe na gruzach systemu kolonialnego w Afryce i Azji też się go boją, od Algierii przez Bliski Wschód, Azję pokomunistyczną, Pakistan, Afganistan,  po Indonezję, Filipiny, Birmę. W XXI w. państwa te proszą o pomoc Amerykę i dawne mocarstwa kolonialne w walce z zagrożeniem islamistycznym. I tę pomoc zwykle otrzymują.

Czyżby islamiści wbrew swym intencjom odbudowywali pozycję Zachodu w dawnych krajach kolonialnych? Czyżby strach przed dżihadem rodził jakiś nowy, przyjazny, kooperatywny, partnerski neokolonializm?