Nie polecą na Marsa (nie, nie chodzi o pewną polską partię)

Chodzi o wyprawę Ziemian, a ściślej Amerykanów, na Czerwoną Planetę. Podobno nie ma sensu, póki ziemski statek kosmiczny nie zdoła dolecieć do Marsa w kilka tygodni. Dziś musiałby lecieć około roku, a marsonauci podobno zestarzeliby się fizycznie o kilkadziesiąt lat. 

Artykulik na ten temat w GW przypomniał mi, jak w liceum pasjonowałem się astronomią i ówczesną literaturą fantastyczną czy raczej fantastyczno-naukową, tak się to wtedy chyba nazywało. Młodzież zaczytywała się Lemem, tym od bajek robotów i tym od Solaris, rzadziej Boruniem i Trepką (dziś chyba całkiem zapomnianymi), a o Na Srebrnym Globie Żuławskiego słyszała tylko elita tych maniaków SF (niedokończoną ekranizację tego dzieła, zrobioną przez Andrzeja Żuławskiego, obejrzałem dopiero niedawno, ale mnie rozczarowała).

Znało się też oczywiście w tym kręgu fantastyczne opowieści o ,,kanałach” na Marsie i wszelkie spekulacje, jak on może naprawdę wyglądać i co kryć.

Po lądowaniu Ziemian na Księżycu nasz satelita stracił znaczną część swej magii. Teraz jego miejsce zajmują nadal dziewicze Mars i Wenus. Wizja wyprawy na Marsa wciąż budzi we mnie romantyczne emocje.

Dlatego zaintrygowało mnie hasło misji marsjańskiej rzucone przez prezydenta Busha. Pomijam oczywisty aspekt polityczny i militarny. Jasne, że Bush chciał powtórzyć propagandowy sukces pierwszej misji księżycowej, zagrać na imperialnych ambicjach Ameryki. Jasne, że takie misje kosmiczne (wszystko jedno amerykańskie czy radzieckie) są dyskusyjne, bo pochłaniają ogromne sumy, które mogłyby pójść na bardziej PRZYZIEMNE cele. Na korzyściach naukowych i technologicznych się nie znam, ale zwykle słyszę, że są znaczne.

Czy tak znaczne, by kontynuować podbój naszego układu planetarnego i to wywołując emocje nieco podobne do tych, które towarzyszyły podbojom tak zwanego Nowego Świata kilkaset lat temu? Chyba nie, a jednak trzymam kciuki za misję marsjańską, nawet z mocnym poślizgiem i niekoniecznie pod jedną tylko flagą narodową.