Prezydencka debata czterech

To była całkiem niezła debata. Szkoda, że nie czworga. Dobrze, że z udziałem Komorowskiego. Wszedł pewnie, trzymał poziom do końca. Ale dobrze wypadł też Napieralski. Kaczyński z Pawlakiem zeszli na plan drugi. Kaczyński słabł z kwadransa na kwadrans. Pawlak starał się być autorem błyskotliwych powiedzeń: wciskanie brukselski, zielona strona mocy, ale charyzmy mu przez to raczej nie przybyło.

Telewizyjnie wielką dwójką tej debaty okazali się Napieralski i Komorowski. Gdyby nie sama końcówka, może nawet zwycięzcą byłby Napieralski. Ale wkopał się apelem o głosowanie na siebie, bo tylko on zdolny jest zatrzymać powrót IV RP. Komorowski celnie i boleśnie ripostował, wytykając Napieralskiemu, że przecież trzyma sojusz z PiS w mediach publicznych i milczy o sprawie Barbary Blidy, działaczki SLD, ofiary PiSowskiej wojny z tak zwanym układem.

Kaczyński chyba najgorzej zniósł nagły zwrot sytuacji, jakim było wejście Komorowskiego do studia. Nie wiem, czy to było wyreżyserowane czy spontaniczne posunięcie sztabu marszałka, ale się sprawdziło. Nadało debacie nową dynamikę. Kaczyński, najstarszy z czwórki, wyraźnie nie był na to przygotowany i stracił kontenans nie tylko z powodów psychobiologicznych, lecz także dlatego, że po prostu lepiej sobie radzi solo, a najlepiej sam na sam z tłumem wiernych wyznawców.

Tu był wzięty w dwa ognie  przez coraz śmielszego Napieralskiego i pewnego swego a rozluźnionego Komorowskiego. Czy teraz, po tym doświadczeniu, zmieni zdanie i jednak pójdzie na debatę jeden na jednego w TVN? Sztab Kaczyńskiego ma poważny problem.

Merytorycznie wszyscy pretendenci starali się odpowiadać z sensem na pytania dwójki prowadzących. Prochu tu nikt wymyślić nie mógł, usłyszeliśmy deklaracje, frazesy, pobożne życzenia. Może najmniej ze strony Komorowskiego, który nawet sypnął w pewnym momencie, jak w debatach zachodnich, konkretnymi liczbami. Ale to nie znaczy, że debata była pozbawiona treści pozwalającej jeszcze raz usłyszeć, jakie są poglądy kandydatów. Tyle że potwierdziła to, co już wiele razy z ich ust słyszeliśmy. Na dodatek pytania zachęcały do wynurzeń bardziej pasujących do kandydatów na premiera niż na prezydenta. Najbardziej jak premier zachowywał się jedyny z czwórki, nie mający doświadczenia rządzenia Polską: Napieralski.

Szczególnie emocjonujący był moment, kiedy padło pytanie o kwestię In vitro. Napieralski wypadł najwyraziściej, jego pogląd mógł najlepiej trafić do odbiorców. I do tego był najbliższy rzeczywistości. Żal, że dziennikarze nie zapytali o kwestię Kościoła w naszej demokracji.

Sprawdziła się telewizyjna formuła debaty. Prowadzący byli sprawni, nie lansowali się, starali się robić miłą atmosferę. Bardzo mi się podobało, że w studio nie było publiczności przeszkadzającej w słuchaniu debaty.

W pewnym stopniu debata poprawiła wizerunek TVP Info, choć Komorowski nie oszczędził telewizji publicznej  kąśliwej uwagi o gnieździe os. Dziś os w studio nie było.

Dość powszechnie uważa się, że celem debaty była walka o głosy niezdecydowanych. Jeśli tak, to panowie Komorowski, a zwłaszcza Napieralski wracali z Woronicza z tarczą, a pan Kaczyński poniósł porażkę. Kogo dziś porwie wałęsowskie z ducha hasło drugiej Norwegii czy mrugnięcie do starej gwardii z PZPR: Wilczek reaktywacja? Mówią też, że na debacie wiele się nie zyska, ale przegrać można wszystko. Po tej debacie jeszcze nie, ale po finalnej to może się sprawdzić.