Obama wchodzi na scenę

Teraz już nie jako elekt, lecz czterdziesty czwarty prezydent USA. Wielka sprawa. Ale start ma bez porównania trudniejszy niż poprzednik. Recesja, bagno afgańskie, rozsypujący się Bliski Wschód i Pakistan, spory o zmianie klimatu. Podczas kampanii lubiano porownywać Obamę do JFK, ale on sam widzi siebie raczej jako ideowego dziedzica Lincolna, bo nie chcę pisać, że samego Lincolna. To trafniejsze porównanie.

Lincoln, jeden z największych prezydentów, stanął przed zadaniem trudniejszym niż staje dziś Obama. Miał być tym, który jednoczy naród po secesji konfederacji i krwawej wojnie domowej. Obama ma jednoczyć naród po buszyzmie. To jednak nie to samo, co leczyć rany po bratobójczej walce zbrojnej.

Mam wrażenie, że Obama sobie poradzi. Oczywiście za cenę rozczarowania, jakie już wywołuje u tych w kraju i świecie, którzy spodziewali się po nim ojca założyciela jakiejś nowej amerykańskiej utopii, która władzę odda na zawsze w ręce radykalnych demokratów. Obama woli stary mit Ameryki jako kraju, w którym wszystkim wolno szukać szczęścia. I gdzie się je wciąż znajduje – jak znalazł je on sam. A do rządu wziął ludzi, którzy zjedli beczkę soli z waszyngtońskim establishmentem. Zero radykalizmu, sam trzeźwo skalkulowany pragmatyzm.

Poradzi sobie też dlatego, że w ciągu kampanii i w okresie przed inauguracją z tygodnia na tydzień dorastał do swych przyszłych zadań w tempie imponującym. Wczoraj oglądałem koncert muzyki pop na jego cześć. Z równą swobodą słuchał gwiazd i śpiewał z pamięci refreny złotych przebojów, jak potem wstał i wygłosił przemówienie w duchu Lincolna. W Europie może by się ktoś skrzywił, że populistyczne, ale tam w Waszyngtonie, u stóp mauzoleum autora wspaniałej mowy getysburskiej, brzmiało naturalnie i budująco. A na dodatek trudno się nie uśmiechnąć z sympatią na widok całej rodziny Obamów, zwłaszcza uśmiechniętych córek. Baracj jest nie tylko fotogeniczny, ale także bardzo medialny, co oczywiście ma we współczesnym świecie pewne znaczenie.          
Niektórzy ostrzegają, że Obamę bardziej niż Europa będzie interesowała Afryka, Indie, może Indonezja, w każdym razie tak zwany świat rozwijający się. To się jednak dopiero okaże. Pamiętamy wyprawę Obamy do Starego Świata jeszcze jako pretendenta. Nie wyglądała tylko na kurtuazję. Zresztą stare wygi w rządzie Obamy nie pozwolą mu zapomnieć o Europie, a i Europa będzie mu o sobie przypominała, tym bardziej, że jest przecież przedmurzem Azji, tego kontynentu XXI wieku.

A Polska? Cóż, nie sądzę, by Obama sam z siebie poświęcił jej więcej uwagi niż jego republikański poprzednik – raczej mniej, dużo mniej. Nasza martyrologia może nie robić na Obamie, potomku Afrykanów, takiego wielkiego wrażenia, jak na amerykańskich jastrzębiach antykomunizmu. Życzę 44. prezydentowi, by udało mu się zająć w historii miejsce porównywalne z szesnastym – Lincolnem. Z jednym wyjątkiem: oby nie napotkał na swej drodze jakiegoś Bootha.

         
XXX
PIRS – dzięki za wpis bułgarski; Jacobsky, PA2155, Bakersfield, Helena, Ella34, Obol podobnie dziękuję za interesującą wymianę zdań o specyfice czytelników prasy w Kanadzie czy USA. Faktycznie nie wiem, jak jest w Montrealu, więc Jacobsky i inni sceptycy z tej części globu mogą mieć swoją rację. Katarzyna – tak jest, dotyka Pani sedna sprawy, choć naturalnie są wyjątki, a rzecz dotyczy przede wszystkim mediów elektronicznych i tabloidalnych. PAK – co do autorstwa brukselskiej instalacji czytałem sprzeczne informacje, także taką, że sam Czerny wszystko wymyślił i zrobił. tr, ella 34 – proszę nie spieszyć się z epitetami i przeczytać choćby ten mój artykuł o sprawie turecko-ormiańskiej: ,,Krew zatruta nienawiścią”, POlityka 48/2005