Serce mnicha

Odtrutka na taśmy Oleksego, na tasmy Berger, na wszelkie takie taśmy. Na wszelkie gry i zabawy polityków polskich. W londyńskim ,,Ekonomiście” czytam o zmarłym 12 marca mnichu buddyjskim nazywanym ,,Ghandim Kambodży”. Pochodził z prostej chłopskiej rodziny, u szczytu ,,kościelnej” kariery został Najwyższym Patriarchą buddystów w Kambodży. Od prawie pewnej śmierci uratował go wyjazd na naukę medytacji do Tajlandii. Zabiliby go fanatycy Pol Pota – Czerwoni Khmerzy. Pod hasłami równości i sprawiedliwości społecznej wymordowali dziesiątki tysięcy mnichów. Zmuszali
,,darmozjadów i pasożytów społecznych” do robót na ryżowiskach. Burzyli klasztory i świątynie, niszczyli posągi Buddy – jak Chińczycy podczas rewolucji kulturalnej towarzysza Mao. Na szczęście stracili władzę, nim zdążyli zbudować swój raj na ziemi. Gdyby taka radykalna lewica porządziła dłużej w Polsce, nie byłoby pewno papieża Wojtyły.

Jeszcze do dziś trauma po Khmerach i wojnie domowej jest żywa. ,,Ghandi” (właściwie Praeh Maha Ghosananda) pomógł w zawarciu pokoju, a potem wędrował po najbardziej niebezpiecznych zakątkach kraju, by być wśród przerażonych i zrozpaczonych wieśniaków, takich jak jego rodzina, wymordowana za rządów Pol Pota. Trzeba mieć odwagę wyjść z naszych świątyń i odwiedzić pełne cierpienia świątynie ludzkich losów. Wcześniej, jeszcze w Tajlandii, która go ocaliła, sam opuścił medytacyjne zacisze, by nieść duchową pociechę uciekinierom z Kambodży. Mnich intelektualista budował
chatki-świątynie w obozach dla uchodźców i rozdawał im fotokopie buddyjskich tekstów świętych. Gdy wrócił do ojczyzny, żołnierze klękali na jego widok przy drodze.

Autor nekrologu Ghosanandy pisze, że patriarcha chciał pokazać, że siła miłości jest potężniejsza niż siły historii.