Lwica lewicy

Jeszcze o Orianie Fallaci. Co mi się u niej najbardziej podobało to wierność tej lewicy, która walczyła z zamordyzmem w każdym wydaniu – prawicowym, lewicowym, religijnym. Tak się teraz wszystko w polityce pomieszało, że lewica europejska chodzi w arafatkach i pod hasłami „Wszyscy jesteśmy Hezbollahem”! Fallaci widziała, że to zdrada. Wojujący islam polityczno-religijny – taki jak Al-Kaida, Hezbollah czy irański reżim ajatollahów – to musi być wróg dla lewicy i liberałów, bo chce zniszczyć wolność obywatelską i prywatną.

Atak Fallaci na taki islam po 11 września nie był histeryczny (choć jej retorykę podkładania bomb pod meczet uważam za skandal). Był dowodem, że lepiej rozumiała sens wojny z terrorem niż grube ryby lewicy w Europie. I że ma o wiele dłuższą pamięć niż niejeden lewicowy publicysta. W latach zimnej wojny islamiści w sojuszu z dyktaturami mordowali lewicę w świecie muzułmanskim, od Egiptu po Indonezję (około milion ofiar). W Afganistanie mudżahedini wyrzynali prosowiecki reżim i walczyli z Armią Czerwoną, co opisał w swych doskonałych korespondencjach wojennych Radek Sikorski, wówczas wschodząca gwiazda brytyjskiego reportażu. Ten dżihad miał poparcie Amerykanów, bo był wojną zastępczą z Moskwą. Kiedy Moskwa przegrała, sojusz stracił sens, Amerykanie przestali się interesować Afganistanem, co było ich ciężkim błędem, bo wtedy zainteresowali się nim talibowie. Talibów nie żałuję, antysowieckim mudżahedinom kibicowałem, bo uważałem jak Sikorski, że walczyli wtedy o wolność „naszą i waszą”.

Ale nie przyszłoby mi do głowy kibicować im teraz przeciwko Amerykanom i Zachodowi, bo Ameryka i Zachód są demokracją, a komunizm i islam – nie. Cześć Orianie, że nie dała się zwariować.