Palą Bejrut

Media żyją kryzysem na Bliskim Wschodzie. Nawet szczyt G-8 w Petersburgu zszedł na drugi plan. Zdjęcia z Bejrutu i Hajfy wyglądają ponuro, ale w TV zwykle wszystko wygląda  straszniej niż naprawdę, bo to sama oddestylowana esencja przemocy. Tymczasem przyjaciółka mówi mi przez telefon z przedmieść Tel-Awiwu, że dają radę, bo jakżeby inaczej. Przeżyli tyle wojen, tyle ataków, zamachów i alarmów, że są zahartowani. Sześć tysięcy rezerwistów wprawdzie zmobilizowano, ale to może być też chwyt propagandowy, by pokazać przeciwnikowi determinację.

O co teraz toczy się gra? Nazwałbym ją przeciąganiem liny. Arabscy ekstremiści z Hamasu i Hezbollachu chcą tak szarpnąć, żeby Izrael stracił równowagę, to znaczy zaatakował w strefie Gazy, Libanie południowym i jeszcze w Damaszku. Wszędzie są do tego dobre powody bezpieczeństwa, bo w tych trzech miejscach kryją się stratedzy i dowódcy akcji antyizraelskich. Doznaliby oni chyba ekstazy, gdyby Izrael dało się też sprowokować do uderzenia przeciwko celom irańskim. To ich marzenie: konfrontacja na wszystkich frontach, drugi obok Iraku wielki konflikt militarno-polityczny na Bliskim Wschodzie, ani cienia nadziei na jakikolwiek proces pokojowy. Odpowiedź musi ten plan pokrzyżować. Izrael będzie więc się bronił przez atak, ale jednocześnie unikał eskalacji, która mogłaby wymknąć się spod kontroli. Ponieważ skrajne siły arabskie i irańskie chcą Izrael wciągnąć do konfliktu, trudne zadanie Izraela polega na tym, by się nie dać tak sprowokować.

Mam szacunek dla wysokiej literackiej i duchowej kultury arabskiej, ale bliżej mi do kultury i cywilizacji Izraela – demokratycznej, wolnościowej, egalitarnej, pełnej polemik o wszystko i ze wszystkimi, włącznie z Panem Bogiem. Nie mam żydowskich korzeni, a ilekroć odwiedzam Izrael, czuję się tam jakoś wyjątkowo swojsko. Polityka i życie codzienne przypominają mi naszą politykę i obyczaje – i w dobrym, i złym. Polskie i żydowskie marzenia, ambicje, kompleksy wydają mi się podobne. Palestyńczycy nie są mi obojętni, znam nie jednego, ale wspólny język dużo łatwiej znaleźć mi z Amosem Ozem niż z Edwardem Saidem. Jako Polak czuję się solidarny z Izraelczykami i ich państwem Izraelem, co nie znaczy, że hurtem i z góry rozgrzeszam jego politycznych liderów. 

A kiedy i mnie dopada kac moralny, że tak naprawdę cały świat ma w nosie tych zwykłych Palestyńczyków, powtarzam sobie takie małe credo:

1. Arabscy despoci też mają ich w nosie. Nie obwiniaj głównie Zachodu i Izraela.
2. To Arafat odrzucił najhojniejszą ofertę pokoju i normalizacji wysuniętą przez premiera Baraka.
3. To państwa arabskie odrzuciły w 1947 r. projekt powołania dwu państw – żydowskiego i palestyńskiego na terenie byłego mandatu brytyjskiego i natychmiast zaatakowały Państwo Izrael po jego proklamowaniu (USA i ZSRR natychmiast Izrael uznały).   
4. Izrael ma prawo do istnienia i obrony. Autonomia Palestyńska nie wybije się na pełną niepodległość drogą terroryzmu.
5. Pojednanie polsko-niemieckie czy polsko-ukraińskie wydawało się wielu jeszcze całkiem niedawno niebezpiecznym snem wariata. Może i sprawa arabsko-izraelska nie jest tak beznadziejna jak się teraz wydaje, gdy patrzymy na dymy nad Bejrutem i Hajfą?

PS. Do procesu norymberskiego (nie, nie byłbym przeciw) jeszcze wrócę. „Bernardzie”, z podziemnym „Bez Dekretu” Graczyka-Maleszki i ja miałem coś wspólnego jako autor. Odkrycie, że Leszek donosił SB i mną zatrzęsło, bo znaliśmy się i ze studiów, i z Solidarności bardzo blisko, ale oddzielam te rewelacje od oceny całego przedsięwzięcia. To, że Henryk Karkosza mógł współpracować z SB nie przekreśla wspaniałego dorobku podziemnego wydawnictwa, którym przez lata kierował. Złe czyny nie są w stanie zniszczyć większego dobra, w którym ich sprawcy też mieli udział.